Tarnów i Solina

Długi weekend zapowiadał się wyjątkowo długi. Dysponujemy czasem od środy do niedzieli, pełnie 5 dni. Cóż z tego, skoro prognozy w okolicy, po czwartku, są wyjątkowo pesymistyczne? Ślęczymy więc nad mapą pogody i szukamy miejsca, gdzie na niebie będzie więcej niebiesko-złotego, a mniej dżdżu i burz. W rozsądnej odległości, którą wykreśliliśmy 400-kilometrowym kręgiem, jest Solina. Nad jeziorem i zaporą ma być słonecznie i ciepło, droga nie zajmie przesadnie długo. Zapada decyzja – jedziemy.

Środowy poranek przebiega pod znakiem przygotowań. Udaje nam się wyruszyć z domu dopiero o 13. Sygic twierdzi, że na miejscu będziemy po 19. Trochę późno, szkoda tak ładnego dnia. Szybkie przebadanie trasy i postanawiamy zatrzymać się po drodze w Tarnowie.

Już w zeszłym tygodniu zamontowałem do Smoczycy mały zestaw AV w postaci 2-DIN-owego odtwarzacza. Głównym przeznaczeniem jest puszczanie naszej 3,5-letniej pilotce bajek w czasie jazdy i do tego celu ów zestaw spisuje się znakomicie. Ładujemy kartę SD z 4 pełnometrażowymi bajkami i ruszamy w trasę. Ostatnio na topie są „Auta”, więc ekipa Zygzaga McQueen towarzyszy nam przez całą drogę. I to nie raz, bo każda sugestia zmienienia repertuaru spotyka się z aktywnym oporem. Jedziemy więc zwinni jak jaszczurka i ostrzy jak przecinak. W Tarnowie mamy być według nawigacji o 17 – trochę późno, ale powinno dać się jeszcze pozwiedzać. Smoczycą mógłbym ukraść kilkanaście minut, ale trenuję się w rygorystycznym przestrzeganiu ograniczeń prędkości – na wakacje jedziemy Czechy-Austria-Włochy, a tam przekraczanie prędkości nie jest dobrym pomysłem. Jedziemy więc ściśle według znaków.

W drodze okazuje się, że Sygic jakimś cudem sądzi, że na A4 Kraków-Tarnów obowiązuje ograniczenie do 90-tki. W praktyce nic takiego nie ma miejsca, więc wypuszczam wszystkie 272 koniki na pole i pomykamy ostatnie 100 km niemal stale 140km/h, kradnąc całe pół godziny ze spodziewanego terminu dojazdu.

Stajemy na kempingu nr 202 „Pod Jabłoniami”. Spodziewałem się czegoś większego, a kemping wygląda jak kawałek ogródka przy hotelu, miejsce jest na jakieś 6-7 kamperów – i to wtedy byłoby ciasno. Jest jednak luz – stoi tylko jedna przyczepka i holenderski Hymer. Sanitariaty są standardu hotelowego, do dyspozycji jest nawet wyposażona kuchnia (lodówka, kuchnia, mikrofalówka) z salą kominkową. Hotel zapewnia również restaurację na miejscu, gdyby odechciało nam się pichcić. Miejsce się podoba więc pada decyzja – zostajemy. Szczególnie, że zza płotu kusi nas kompleks aquaparku, ale postanawiamy odwiedzić go dopiero jutro – dziś trzeba trochę pozwiedzać.


 

Camping usytuowany jest niecały kilometr od starówki, dla nas niecałe 10 minut drogi. Po drodze park miejski (zwany strzeleckim) – bardzo umila, choć wydłuża spacer. Po drodze karmimy łabędzie… 
 

…oraz oglądamy wiszące rzeźby oraz fontanny… 

 

Ruszyliśmy raźnie w stronę starówki… 
 

…po drodze mijając ławkę poetów… 
 

…oraz pomnik Łokietka: 
 

W końcu docieramy na rynek: 
 
Okazuje się on przemiłym miejscem, ze sporym wyborem knajp i restauracji. Spędzamy zatem przemiły wieczór (jednym okiem obserwując mecz) i wracamy na nocleg. Powrót umilają nam pięknie podświetlone fontanny. 
 

Jutro czeka nas zabawa w aquaparku i droga do Soliny, trzeba więc dobrze wypocząć. Do snu tuli nas znowu McQueen, Złomek i Hudson „Hurricane” Hornet. Ta bajka do końca będzie mi się z całym wyjazdem kojarzyć. 

Przywitał nas słoneczny poranek i obowiązkowa kawa na świeżym powietrzu. Poranna filiżanka kawy i słońce błyskawicznie stawiają na na nogi. Zastanawiamy się przez chwilę, czy nie zostać w Tarnowie na dłużej – ale wieczorem zapowiadana jest burza, a od następnego poranka już tylko deszcz. Postanawiamy więc wykorzystać piękny poranek i ruszać dalej. 

Kemping sąsiaduje z Tarnowskim Aquaparkiem. Po szybkim rozpoznaniu wskakujemy do środka. Dzięki wczesnej godzinie cały park wodny jest praktycznie pusty – oprócz nas na całym obiekcie jest ledwo 15 osób. Możemy zatem wytaplać się do woli w jacuzzi… 

 

…spływać rurami bez żadnych kolejek… 
 

…i do woli korzystać z pozostałych atrakcji… 

 

Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Zbliża się druga godzina, a przed nami jeszcze sporo drogi. Aby oszczędzić trochę czasu zjadamy obiadek w kempignowej (czy raczej hotelowej) restauracji i ruszamy w dalszą drogę. 

Tym razem przebijamy się powolutku przez kolejne wioski i miasteczka. W leniwym tempie, rygorystycznie przestrzegając ograniczeń, mam okazję zadumać się nad polską manierą stawiania ograniczeń prędkości. Mijamy znaki ograniczenia do 70, 50, 30 – ustawione co pięć metrów. Czyżby płacili komuś od sztuki? Po co takie przeładowanie kierowcy informacją? Cóż, przynajmniej zaczęły się górki i droga robi się trochę ciekawsza – można trochę pomachać trybami skrzyni biegów. 

Chwilę po 19 naszym oczom ukazuje się wreszcie zapora solińska. Jedziemy od strony spodu, więc całe 82 metry kolosa są doskonale widoczne. Robi wielkie wrażenie, ale już późno i brak czasu na zdjęcia – trzeba gdzieś przenocować. Szybkie sprawdzenie prognozy pogody – noc i poranek mają być chłodne i zachmurzone. Pada więc decyzja, żeby na tą noc zatrzymać się w jakiejś kwaterze. Już po piętnastu minutach znajdujemy odpowiednią i ruszamy skorzystać z ostatnich promieni słońca. 

 

Kwaterę mamy po stronie Zabrodzia. Cała turystyczne życie Soliny wydaje się toczyć wokół zapory wodnej – po obu stronach są knajpki, restauracje, sklepy i place zabaw. Wydaje się, że ciekawiej jest po drugiej stronie, ale dzisiaj robi się już chłodno, więc nie zwiedzamy zbyt intensywnie – postanawiamy zjeść gdzieś szybko kolację i wracamy do pokoju. Z samego rana trzeba będzie rozejrzeć się po kempingu i sprawdzić, gdzie warto dalej przenocować. 

Poranek wita nas pięknym słońcem. Trzeba to wykorzystać – szybko ruszamy rozejrzeć się po okolicy. Po stronie Zabrodzia, gdzie się zatrzymaliśmy, jest sporo kwater do wynajęcia, domków, pokoi i domów wczasowych. Nic dziwnego – Solina żyje elektrownią i turystyką. Wszystko co warto zobaczyć po tej stronie skupione jest wokół drogi prowadzącej do zapory – kilka knajpek, smażalni, straganów i jeden sklep. Sklep jest nastawiony typowo na turystów i ceny znacząco odbiegają od normalnych – choćby za butelkę wody trzeba dać 4 złote. Mimo, iż chodzimy już trzecią godzinę nie udało nam się znaleźć żadnego sklepu „dla miejscowych”, jedyny znaleziony markecik ma podobnie wygórowane ceny. Notuję w pamięci, by przy następnej wizycie przyjechać z pełniejszym zaopatrzeniem. Na razie ruszamy zwiedzić drugą stronę zapory. Za dnia tama robi o wiele większe wrażenie…


 

…jak i widoki z drugiej strony. Moją uwagę przyciągają modele helikopterów wystawione przy budynku elektrowni. Choć gdy przyjrzeć się uważniej, gdy obok pokazują się ludzie… 

 

…okazuje się, że perspektywa spłatała nam figla. Tama jest naprawdę ogromna, przejście na drugą stronę, łącznie z przylegającą uliczką, to ponad kilometr. My jednak lubimy spacery, więc jest to raczej atrakcja. Po drugiej stornie znajdujemy więcej knajp, kilka restauracji i plac zabaw, czy też mini wesołe miasteczko. Z ostatniego chętnie korzystamy… 

 

Jest jeszcze przed sezonem, więc ceny atrakcji są przystępne. Miłym akcentem jest fakt, że personel chowa wszystkie atrakcje w razie deszczu, więc wszystko jest suchutkie i gotowe do zabawy. 

Już kilka kroków dalej trafiamy na przystań. Akurat podpływa statek spacerowy, więc postanawiamy się szybko załapać na zwiedzenie jeziorka… 

 

Po powrocie przychodzi pora na sprawdzenie campingu. Camping znajduje się w doskonałym miejscu, dosłownie nad wszystkimi atrakcjami. Ceny też są bardzo przystępne. Odkrywam jednak jeden szkopuł – kompletnie nie mam w tym miejscu zasięgu komórki, a co za tym idzie – internetu. Nasza najmłodsza pilotka stanowczo odmawia noclegu w miejscu, gdzie wieczorem nie będzie mogła obejrzeć bajki. 

Padają więc dwie decyzje: po pierwsze, zostajemy na tej kwaterze, to ledwie pięć dyszek drożej. A po drugie – jak tylko wrócę, muszę wykombinować coś, aby internet mieć jednak wszędzie, gdzie staniemy. 

Dzień mija na przyjemnościach, jednak Solina okazuje się malutka. Poza przytamowymi „centrami rozrywki” nie ma czego oglądać. Gdy wieczorem warcamy na pokoje okazuje się, że nie my jedyni zostajemy z tej strony. Opodal parkuje T4 Westfalia na niemieckich blachach.

 

 

Dodaj komentarz