Miała być prosta, przyjemna 15 minutowa robota, a zrobiła się z tego rzeźba na dwie godziny. Ale po kolei.
Od dłuższego czasu zastanawiałem się, skąd konkretnie biorą powietrze moje wentylatorki. Są zamocowane w miejscu fabrycznych wylotów powietrza, więc na logikę – wychodzą gdzieś poza kabinę. Ale gdzie konkretnie? I w jakim są stanie?
Zacząłem od przeszukania w sieci. Szukanie kanałów powietrznych nigdzie nie prowadzi, ale pomyślałem – hej, przecież na rozebranym samochodzie powinno być coś widać. Zacząłem więc szukać zdjęć rozebranych karoserii. I bingo – wloty powietrza są tuż pod tylną lampą, za zderzakiem. A że wymiana tylnych świateł wymaga wymontowania klosza (dwie śruby), więc dostęp nie będzie kłopotliwy.
Nie był. Minutę potem sprawdziłem stan wylotów (brudne jak święta ziemia) i całej konstrukcji. Ciekawostką był „zawór jednostronny” z gumowych pasków, które poodginałem i całość wyczyściłem. Na razie dobrze.
Niestety, w tym momencie wyszło na jaw co oznacza „samochód składany w meksyku”. Któryś Pedro wymyślił, że dobrym sposobem mocowania tylnej lampy będzie plastikowa nakrętka. No więc plastikowe nakrętki po prostu się wyrabiają i lampa zaczyna sama wypadać.
Więc zamiast prostej, 15-minutowej zabawy miałem rzeźbienie w plastiku, żeby klosz sobie nie wylatywał. I przypominam – to jest standardowa procedura wymiany żarówki. System zaprojektowany na zepsucie się.
Udało się w końcu pooczyszczać śruby, wydłubać wszystkie śmieci z plastikowej nakrętki i zawęzić ją starą metodą „na wykałaczkę”. Lampa trzyma i nie ma tendencji do wypadania. Ale co się nakląłem, to moje.